literature

(APH) Przewrotny los

Deviation Actions

Emo0Girl's avatar
By
Published:
528 Views

Literature Text

Popołudnie zapowiadało się naprawdę ciekawie jako jedno z tych wspaniałych popołudni, które istnieją wyłącznie po to, by spędzać je na długotrwałym i słodkim „do nothing”, aż do rozkosznego zmęczenia się lenistwem. Rzecz jasna, błogostanu takiego nie osiąga się ot, tak sobie, bez przygotowania i bez planu, uwaliwszy się w pozycji horyzontalnej byle gdzie. Nie, moi drodzy. Wymaga to poprzedzającej go aktywności, tak intelektualnej, jak i fizycznej. Na nieróbstwo, jak mawiają, trzeba sobie zapracować.
Aby tedy nie stracić ani jednej ze ściśle wyliczonych chwil, z których zwykły się składać rozkoszne popołudnia, przystąpiłem do pracy. Ruszyłem do przestronnego ogrodu przez otwarte, szklane, drzwi i minąłem tabliczkę z napisem „QUEEN OF SWEDEN” i mały płotek oddzielający róże, o dziwnej nazwie, którą nie omieszkali nie umieścić na tabliczce, od wąskiej dróżki. Bez zgubnego w takich razach pośpiechu odszukałem odpowiadające kanonom sztuki drzewo i wlazłem na nie. Następnie dokonałem wyboru odpowiadającego mi konara, kierując się w wyborze teorią „o revolutionibus orbium coelestium”. Za mądrze? Powiem więc prościej: wybrałem konar, na którym przez całe popołudnie słońce będzie wygrzewać mi futro.
Słoneczko przygrzewało, kora pachniała, ptaszęta i owady śpiewały na różne głosy swą odwieczną pieśń. Położyłem się na konarze, zwiesiłem malowniczo ogon, oparłem podbródek na łapach. Już miałem zapaść w błogi letarg, już gotów byłem zademonstrować całemu światu bezbrzeżne lekceważenie, gdy nagle wysoko na niebie dostrzegłem ciemny punkt. Punkt zbliżał się szybko. Uniosłem głowę. W normalnych warunkach może nie zniżyłbym się do skupiania uwagi na zbliżających się ciemnych punktach, albowiem w normalnych warunkach takie punkty najczęściej okazują się ptakami. Ale odkąd z moim panem zamieszkał ten hałaśliwy mężczyzna nie panowały tu już normalne warunki. Lecący po niebie punkt mógł przy bliższym poznaniu okazać się walizką, komputerem lub, nie daj Boże, fortepianem.
Statystyka po raz nie wiadomo który okazała się królową nauk. Zbliżający się punkt nie był, co prawda, ptakiem w klasycznym tego słowa znaczeniu, ale też i daleko było mu do fortepianu. Westchnąłem, albowiem wolałbym fortepian. Fortepian, o ile nie leci po niebie razem ze stołkiem i siedzącym na stołku Mozartem, jest zjawiskiem przemijającym i nie drażniącym uszu. Pierre natomiast – albowiem to właśnie on nadlatywał – potrafił być zjawiskiem hałaśliwym, upierdliwym i męczącym.
-Czy to przypadkiem nie pora na herbatę twojego pana? - spytał, zataczając koła nad moją głową i moim konarem.
-Pewnie dałby kotkowi trochę mleczka.
-Spadaj, Pierre.
-Aleś ty wulgarny, Arty. Haaa-haaa! Do cats eat pigeons?
-Najwyraźniej pragniesz mi o czymś powiedzieć. Zrób to i oddal się.
Pierre zaczepił pazurki o gałąź powyżej mojego konara i zwinął białe skrzydła, przybierając tym samym sympatyczniejszy dla mnie wygląd i kształt nie zasłaniający mi słońca.
-Ja coś wiem!
-Nareszcie. Natura jest nieogarnięta w swej łaskawości.
-Gość! - zagruchał gołąb, machając skrzydłami – Gość zawita do twojego domu.
Zastrzygłem lekko uszami i leniwie spojrzałem na swój, w wielu kręgach uważany za dom mojego właściciela, typowo angielski dom.
-Widziałeś na własne oczy?
-Nie... - stropił się, śmiesznie poruszając ogonem – Nie widziałem. Ale mówił mi o tym mój pan.
Miałem przez moment chęć zganić go surowo i nie przebierając w słowach za zakłócanie mi sjesty poprzez rozpuszczanie niepotwierdzonych plotek, powstrzymałem się jednak. Po pierwsze, Francis Bonnefoy miał wiele przywar, ale nie było wśród nich skłonności do bujdy i konfabulowania. Po drugie, goście w naszej okolicy byli rzeczą dość rzadką, zwykle bulwersującą, ale tym niemniej zdarzającą się regularnie. Nie uwierzycie, ale raz trafił nam się, dziwny, czarno biały kot, który z wyglądu kota nie przypominał, pachniał ryżem i gadał w niepojętym dla nikogo narzeczu.
-Lecę - oznajmił nagle Pierre, przerywając moją zadumę – Lecę powiadomić innych. O gościu, znaczy się, Bywaj, Arty.
Wyciągnąłem się na konarze, nie zaszczycając go odpowiedzią. Nie zasługiwał na żaden zaszczyt. W końcu ja byłem kotem, a on tylko latającą pocztą, nadaremnie usiłującą wyglądać jak miniaturowy dworzanin. Co może być gorszego od latającego idioty? Ten z was, który krzyknął, że nic, racji nie miał. Jest coś, co jest gorsze od latającego idioty. Tym czymś jest idiota tej samej rasy co ty. Idiotę – uwaga - poznać można po następujących rzeczach: słychać go z odległości pół mili, co trzy lub cztery kroki wykonuje niezgrabny podskok, mówi do siebie, leżące na drodze, drobne, przedmioty próbuje pochwycić, żadnego nie trafia. A gdy dostrzeże was, leżących sobie na konarze drzewa, mówi: „Och!”, po czym gapi się na was bezczelnie.
-Och - powiedział idiota, zadzierając głowę i gapiąc się na mnie bezczelnie – Witaj, kocie.
-Bonjour, chat. - odpowiedziałem. Francuszczyzna, jak się domyślacie, miała na celu zbicie idioty z pantałyku. Nie zdecydowałem jeszcze co z nim zrobię, ale nie mogłem sobie odmówić zabawy. A skonfundowany idiota to rzecz wielce zabawna.
-Où est ma chatte? - pisnął nagle idiota. Jak słusznie się domyślacie nie była to konwersacja. To było pierwsze zdanie zasłyszane od nowego lub poprzedniego właściciela. Tym niemniej ciekawa reakcja.
Poprawiłem mą pozycję na konarze. Powoli, by go nie spłoszyć. Jak wspomniałem, nie byłem jeszcze zdecydowany. Nie bałem się zadrzeć z innymi pupilami ani, tym bardziej, ich właścicielami, którzy uzurpowali sobie prawo da ganienia zwierząt i stawiali się ostro, gdy ktoś ośmielił się im sprzeciwić. Ja, będąc kotem, naturalnie olewałem ich wyłączne prawa. Olewałem, nawiasem mówiąc, wszelkie prawa. Nie bałem się konfliktów z nimi. Wręcz prowokowałem je, gdy tylko miałem okazję. Teraz jednak nie czułem takiej potrzeby. Ale pozycję na konarze poprawiłem. W razie czego wolałem załatwić gościa jednym skokiem, bo na uganianie się za nim po całym ogrodzie nie miałem ochoty.
-Nigdy w życiu... - powiedział kot - … nie widziałem kota, który leni się. W taki sposób.
Poruszyłem uchem na znak, że to nic dla mnie nowego.
-Widziałem już wiele kotów. - oznajmił – Ostatni nazywał się Fran. A ty jak się nazywasz?
-Ty tu jesteś gościem, mój drogi. To ty powinieneś przedstawić się pierwszy.
-Przepraszam. - spuścił wzrok.
Szkoda, albowiem oczy miał piękne i jak na kota niezwykle niebieskie.
-Rzeczywiście, to nie było grzeczne, powinienem wpierw się przedstawić. Nazywam się All. Jestem tu, bo... bo to chyba mój nowy dom.
Mówił dziwnie, a wyglądał jeszcze dziwniej, teraz dopiero zwróciłem na to uwagę. Białe futro i brązowa, puszysta, niczym kołnierz kurtki mężczyzny który mieszka z moim panem, sierść przy szyi. Dziwne rysy pod oczami przypominające ludzkie okulary. Żebym tak zdrów był lecz to najdziwniejszy kot jakiego spotkałem. Czuć było od niego, choć spory obszar nas dzielił, słodkawy zapach, zupełnie jakby wylał na siebie jakiś napój, którego, odkąd mieszka z nami ten Amerykanin, pełno jest na półkach w kuchni.
-Cóż piliśmy? - spytałem.
-Ja? - poruszył lekko ogonem – Ja niczego nie piłem... To znaczy, tylko jeden maleńki łyczek... No, może dwa... Lub trzy... Ale mój nowy pan sam mi to dał. To w żaden sposób nie mogło mi zaszkodzić.
-Zupełnie jakbym słyszał USA.
-Słucham?
-Nieważne.
-Miałeś mi powiedzieć, jak masz na imię.
-Arty. Do usług.
-Prawie jak imię jednego z domowników. - oznajmił dumnie – A jak mi usłużysz? Zrobisz mi coś przyjemnego?
-Nie zrobię ci niczego nieprzyjemnego. - machnąłem zwisającym z konara ogonem, co u nas, kotów, odpowiada wzruszeniu ramionami. Ostatecznie zostawię go na pastwę Rusa i Belli – Potraktuj to jako usługę. I nie licz na więcej. Do widzenia.
-Hmmm... - zawahał się – Dobrze, zaraz sobie pójdę.. Ale wpierw... Powiedz mi, co robisz na drzewie?
-Leżę. Do widzenia.
-Ale ja... ja nie wiem gdzie iść.
-Chodziło mi wyłącznie o to, byś się oddalił. - wyjaśniłem.
-Okey! Pospaceruję tu, a potem wrócę do domu. Muszę. Czy możesz mi jeszcze powiedzieć dokąd prowadzi płot? Czy ktoś tam mieszka?
-Tam... - wskazałem nieznacznym ruchem głowy – ...mieszka Roderich ze swoim pupilem, dystyngowanym kotem lubiącym słuchać gry swojego pana, nazywamy go Mozartem. Tam zaś mieszka Kiku, posiada psa o imieniu Pochi.
-Muszę już iść. Do widzenia, Arty. Przygody czekają.
-Żegnaj, All.
W założeniu USUk, ale definiujcie to sobie jak chcecie.
I spieszę z wyjaśnieniem co do "USA" jest to mała gra słów, bowiem "usa" znaczy "królik" po japońsku.

Nie wiem jak nazywają się poszczególne pupile państw więc lekko przerobiłam imiona lub nazwy ich właścicieli.

Rus i Bella - to koty Rosji i Białorusi.

"Queen of Sweden" są to powszechne, bardzo ładne róże występujące w Anglii, a raczej hodowane w ogródkach.

I wracając do latających walizek i fortepianu, połączcie sobie wybuchowość Anglii i niezwykłą siłę Ameryki, to równa się z mega kłótnia i latające, czasem ciężkie, przedmioty.


APH by Hidekaz Himuraya
Pomysł zaczerpnięty z Andrzej Sapkowski "Złote popołudnie"
© 2013 - 2024 Emo0Girl
Comments11
Join the community to add your comment. Already a deviant? Log In
MUFFINEKJAGODOWY's avatar
Styl opowiadania jest rzeczywiście bardzo podobny do pierwowzoru, a Arty bardzo przypomina Kota z Cheshire. Dlatego tak bardzo mi się spodobał, mimo, że wg mnie nie pasuje na kota Anglii. USUKa w tle pominiemy, bo nie lubię :P
Także ten, bardzo mi się podobało, zarówno ze względu na klimat jak i głównego bohatera.